Jerzy Lackowski Jerzy Lackowski
1023
BLOG

Wokół likwidacji szkół znowu gorąco

Jerzy Lackowski Jerzy Lackowski Rozmaitości Obserwuj notkę 12

Corocznie styczeń i luty upływają w oświacie pod znakiem konfliktów związanych z likwidowaniem szkół, co wiąże się z koniecznością legislacyjnego sfinalizowania związanych z tym decyzji do końca lutego, czyli sześć miesięcy przed początkiem kolejnego roku szkolnego. Nie inaczej jest i w tym roku. Można stwierdzić, że sezon likwidacyjny trwa w najlepsze, podobnie jak towarzyszący mu festiwal protestów i gorących sporów.

Warto zastanowić się, czy jest to nieuniknione, czy też wynika z wad istniejącego w Polsce biurokratycznego modelu oświaty. Z medialnych relacji wyłania się wręcz obraz dokonywanej przez samorządy zagłady placówek oświatowych. Tymczasem mamy do czynienia ze zjawiskiem wynikającym najczęściej z prób racjonalizacji wydatków oświatowych przez prowadzące szkoły jednostki samorządu terytorialnego (JST). Chociaż zdarzają się również decyzje, które trudno zrozumieć w kontekście sytuacji finansowej danej placówki, jednak stanowią one zdecydowaną mniejszość. Z takimi decyzjami mamy do czynienia wówczas, gdy np. następuje przeniesienie i włączenie dużej, popularnej szkoły do szkoły małej i niepopularnej, dzięki czemu ta druga zostaje uratowana (szczególnie, gdy przenoszona szkoła dysponuje dobrymi warunkami lokalowymi). W takiej sytuacji ludzie związani ze szkołą popularną mogą mieć w pełni uzasadnione wątpliwości i doszukiwać się w takiej decyzji nieracjonalnych merytorycznie powodów.

To wszystko, co dzieje się wokół likwidacji szkół (placówek oświatowych) nade wszystko wynika z braku precyzyjnie określonych zasad polityki edukacyjnej w Polsce, a szczególnie z braku krajowych standardów organizacji oświaty publicznej. W efekcie mamy np. do czynienia z istnieniem w miastach szkół tego samego typu, działających w podobnych obiektach, w których koszty kształcenia różnią się ponad dwukrotnie. Obserwujemy również brak spadku liczby osób zatrudnionych w oświacie wraz ze zmniejszaniem się liczby uczniów, co naturalnie zwiększa koszt kształcenia pojedynczego ucznia. Równocześnie w bardzo wielu miastach mamy do czynienia z co najmniej dziwnymi korelacjami w szkołach tego samego typu. I tak pomiędzy średnimi uczniowskimi kosztami kształcenia a efektami kształcenia występuje ujemna korelacja, a pomiędzy średnią liczbą uczniów w klasie a efektami dodatnia. Czyli uczniowie drożej kształceni (w niezbyt licznych klasach) uzyskują gorsze wyniki niż ich koledzy mniej kosztujący podatnika. Tak na marginesie, warto zwrócić uwagę, iż ostatnio w konfliktach likwidacyjnych przeważają problemy szkół miejskich. Obserwując przebieg tych konfliktów widzimy często, iż ostateczna decyzja lokalnych władz wynika nie tyle ze względów merytorycznych, ile z siły szkolnych protestów. Tymczasem corocznego festiwalu likwidacyjnych emocji można by uniknąć lub chociaż zdecydowanie go zmniejszyć, gdybyśmy mieli w Polsce inny model oświaty, oparty o finansowanie szkół poprzez system bonu edukacyjnego. Innymi słowy, gdybyśmy wreszcie odrzucili biurokratyczny model oświaty i zdecydowali się na model, w którym budżet szkoły byłby wielokrotnością liczby jej uczniów. Oczywiście w takim modelu kluczowe znaczenie miałyby dwie kwestie: wyznaczenie wartości bonu dla szkoły danego typu na danym obszarze oraz określenie minimalnej liczby uczniów szkoły, przy której dysponowałaby ona budżetem zapewniającym jej działanie. Takie parametry powinny mieć ogólnokrajowy charakter i powinien za ich określenie odpowiadać rząd i działający w jego imieniu minister edukacji narodowej. Generalnie powinien on określać zasady krajowej polityki edukacyjnej i czuwać nad jej realizacją. Skądinąd warto zauważyć, iż pomimo obecności, już drugą kadencję, w koalicji rządowej partii ludowej nie podjęto dotychczas żadnych działań związanych z modelem oświaty wiejskiej w Polsce, a określenie standardowych, jednostkowych kosztów kształcenia jest w tym przypadku dużo bardziej skomplikowaną operacją niż w przypadku placówek miejskich.  

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, w której rząd skutecznie wycofał się z prób jasnego uregulowania tych kwestii, pozostawiając je samorządom. Zresztą jestem przekonany, że gdy konflikty wokół likwidacji szkół jeszcze bardziej się zaostrzą, to zobaczymy grzmiącego na samorządy premiera Tuska. Wówczas podobnie jak w przypadku opłat przedszkolnych, zagra on rolę dobrego szeryfa, w roli czarnych charakterów obsadzając samorządy. Będzie miał ułatwione zadanie, gdyż obecny rząd przy różnych okazjach próbuje w takiej roli obsadzać samorządowców, przy okazji podejmowanymi decyzjami bardzo komplikując im życie. Takie zachowanie rządu Donalda Tuska jest szczególnie widoczne w kwestiach oświatowych. Począwszy od przedszkoli, w zasady finansowania których premier Tusk ochoczo zaingerował, pomimo braku subwencji z budżetu centralnego na ich prowadzenie, po sprawy nauczycielskich wynagrodzeń, podnoszonych rządowymi decyzjami bez odpowiedniego zwiększania kierowanej do samorządów subwencji. Czyli rząd, a szczególnie Donald Tusk, występuje jako troskliwy opiekun nauczycieli, nie troszcząc się wcale o możliwości finansowe, tych którzy jego obietnice będą musieli spełnić. Taka beztroska polityka również jest przyczyną narastania kłopotów finansowych jednostek samorządowych.

Warto zauważyć, iż w latach 2006-2007 w MEN z problemami uporządkowania kwestii finansowania polskiej oświaty próbowała się zmierzyć ówczesna wiceminister dr hab. Sylwia Sysko-Romańczuk. Niestety po objęciu stanowiska ministra przez Katarzynę Hall całkowicie o tych sprawach "zapomniano". Od 2008 r. mamy do czynienia ze stopniowym wycofywaniem się rządu z kreowania jakiejkolwiek sensownej polityki oświatowej. Tymczasem autentyczna reforma oświatowych finansów oraz zasad wynagradzania nauczycieli stanowi najpilniejsze zadanie, jakie ma do wykonania poważny minister edukacji w polskim rządzie. Bez nich będziemy mieli narastający chaos i dalsze obniżanie się jakości kształcenia. Tak na marginesie, trzeba zauważyć, iż od 2008 r. ministerstwo edukacji z zapałem wydaje unijne pieniądze, często na bardzo chybione projekty. Mam nadzieję, że nie wróci najbardziej kuriozalny pomysł MEN-u z ubiegłej kadencji, czyli mająca kosztować kilkaset milionów złotych reforma struktur administracji oświatowej, w wyniku której mielibyśmy dalszy rozrost i tak już bardzo licznej rzeszy oświatowych urzędników. Zresztą minister Hall doprowadziła do sytuacji, w której do minimum spadła przydatność kuratoriów oświaty dla nadzorowanych przez nie szkół (placówek oświatowych) oraz prowadzących je samorządów, pomimo to zatrudnienie w nich wcale nie zmalało. Problem kosztów administracji oświatowej na różnych poziomach systemu także jest skrzętnie przemilczany, tymczasem w ciągu ostatnich lat ich wskaźnik w uczniowskich kosztach kształcenia wzrósł. Uporządkowanie oświatowych finansów powinno zacząć się od precyzyjnego ukazania kosztów różnych aspektów jej funkcjonowania i likwidowanie wydatków zupełnie niepotrzebnych z punktu widzenia jakości kształcenia młodych Polaków.

Samorządy nie mogąc liczyć na rząd muszą samodzielnie zmagać się z problemami finansowymi swojej oświaty. Stąd bierze się większość decyzji likwidacyjnych. Jednak zanim taka decyzja zostanie podjęta, należy przeanalizować szczegółowo koszty lokalnej oświaty oraz efekty kształcenia poszczególnych placówek. I dopiero na podstawie takiej analizy podejmować ostateczne decyzje. Przy czym warto także korzystać z możliwości zmiany formuły organizacji szkół (placówek oświatowych) poprzez przekazywanie ich do prowadzenia (z zachowaniem publicznego charakteru) podmiotom obywatelskim. Równocześnie można na poziomie samorządu wprowadzić finansowanie szkół poprzez system bonu oświatowego z wyposażeniem dyrektora szkoły w pełne kompetencje zarządzania nią oraz dopuścić pełną wolność wyboru szkoły przez uczniów (ich rodziców). W takim przypadku samorząd określałby swoje lokalne standardy organizacji oświaty. Wówczas ewentualna likwidacja szkoły byłaby finałem naturalnego procesu zmniejszania się liczby jej uczniów, czyli szkoła by zwyczajnie wygasała. Natomiast nie byłaby zagrożona żadna popularna szkoła. W systemie oświaty opartym o precyzyjnie określone zasady uniknęlibyśmy corocznych emocji radnych, mieszkańców oraz szkolnych środowisk, a szkoły musiałyby rywalizować o uczniów jakością swojej oferty edukacyjnej. W takim systemie nastąpiłaby racjonalizacja wydatków oraz poprawa jakości kształcenia i podatnik przestałby utrzymywać kompletnie niepotrzebne jednostki administracji, a dyrektor szkoły byłby w pełnym tego słowa znaczeniu osobą za nią odpowiedzialną.      

Doktor nauk humanistycznych, absolwent fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Jagiellońskim, dyrektor Studium Pedagogicznego UJ. W latach 1990 - 2002 wojewódzki kurator oświaty w Krakowie, były doradca parlamentarnych komisji edukacyjnych, w latach 1998 - 2001 członek Rady Konsultacyjnej MEN ds. Reformy Edukacji, w latach 1990 - 2002 radny Miasta Krakowa, były wiceprzewodniczący wojewódzkiego krakowskiego Sejmiku Samorządowego. Członek zespołu edukacyjnego Rzecznika Praw Obywatelskich /w latach 2003 - 2010/. Kieruje pracami Komitetu Obywatelskiego "Edukacja dla Rozwoju". Autor projektu "Szkoła obywateli". Zajmuje się badaniami efektywności funkcjonowania systemów oświatowych i szkół, jakości pracy nauczycieli, zasad finansowania edukacji ze szczególnym uwzględnieniem możliwości wprowadzenia do niej mechanizmów rynkowych.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości